Recenzja filmu

Miłość na pierwszą stronę (2022)
Maria Sadowska
Olga Bołądź
Piotr Stramowski

Miłość jak z filmu

Nowy film Marii Sadowskiej nie wznosi się może ponad przeciętność, ale sprytnie przemyca do zgranej i przeżartej kliszami konwencji feministyczne tropy. Reżyserka "Dnia kobiet" i "Sztuki
W komediach romantycznych często dochodzi do zetknięcia dwóch światów, które poza ekranem kinowym nie mają prawa się przeciąć. Przypadkowe spotkanie bohaterów wywodzących się z tych nieprzystających rzeczywistości owocuje wybuchem gorącego uczucia, a finalnie – iście bajkowym połączeniem paradoksów i skrajności. Dokładnie taki scenariusz powtarza "Miłość na pierwszą stronę", w której poznajemy trajektorię relacji Niny i Roberta. Ona jest zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa, młodą matką i partnerką projektanta gier Tomka. Po przyłapaniu chłopaka na zdradzie postanawia wreszcie się usamodzielnić i dołącza do zaprzyjaźnionego paparazzo "Krupnika", żeby zarobić na życie. On jest przystojnym synem pary prezydenckiej uznawanym za "najlepszą partię w Rzeczpospolitej", a zawodowo zajmuje się wykładaniem filmoznawstwa na uniwersytecie. Zgadza się na udawanie związku z Amandą, córką wpływowego biznesmana, by wesprzeć matkę ubiegającą się o reelekcję. Jako świeżo upieczona paparazzi Nina będzie ukrywać swoją prawdziwą tożsamość przed Robertem, który staje się głównym obiektem zainteresowania mediów plotkarskich. Przewrotny los spłata niejednego figla na drodze ich niemożliwej miłości, ale jak to w komediach romantycznych bywa, wszystko dobrze się skończy. 



Nowy film Marii Sadowskiej nie wznosi się może ponad przeciętność, ale sprytnie przemyca do zgranej i przeżartej kliszami konwencji feministyczne tropy. Reżyserka "Dnia kobiet" i "Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej" nie byłaby sobą, gdyby nie uczyniła z historii Niny opowieści o stawaniu na własnych nogach, uniezależnianiu się od toksycznego związku i sięganiu po marzenia – nie tylko w sferze uczuciowej, ale i zawodowej, bo bohaterka na nowo odkrywa zaniedbaną pasję fotograficzną. Dzięki temu z odważnie walczącą o siebie dziewczyną łatwo utożsami się wiele widzek, dzielących na co dzień te same problemy i zmartwienia. Zaskakująco wiarygodnie wypada też wątek krążący wokół dwuznacznych moralnie działań paparazzi. Sadowska pozwala nam zajrzeć za kulisy ich pracy, ujawniając nie tylko nieczyste praktyki i intratne układy z najpopularniejszymi portalami, ale i faktyczny trud związany z ciągłą koniecznością polowania na nowe zdjęcia oraz rosnącą konkurencją prywatnych fotek gwiazd w social mediach. Kiedy dodamy do tego cały zestaw motywacji napędzających fotografów, które nie zawsze są jednoznacznie negatywne, jak w przypadku Niny walczącej o byt i pieniądze na leczenie córki, otrzymamy daleki od stereotypu portret nielubianej grupy zawodowej. Co ważniejsze, świat przedstawiony, który oglądamy w "Miłości na pierwszą stronę" wydaje się na tyle prawdopodobny, że nie musimy kwestionować jego podstaw – a nie jest to zasadą w polskim kinie popularną. Zarówno odbywając z Niną i jej dzieckiem wizytę w publicznym szpitalu, uczestnicząc w wystawnym przyjęciu dla śmietanki towarzyskiej jak i śledząc rozmowy Roberta z matką w pałacu prezydenckim, nie myślimy automatycznie o wybujałej wyobraźni scenarzysty.



Filmowi daleko jednak do doskonałości. Choć dialogi nie przyprawiają o ból głowy, zbyt często trącą sztucznością i wywołują lekkie zażenowanie. Nie wszystkie żarty trafiają w punkt, a na czele listy absurdalnych gagów stoi uliczne starcie straży miejskiej z  Robertem i jego rosłym ochroniarzem, którzy stają w obronie znajomej kwiaciarki. Ekranową rzeczywistość zaludnia też cały korowód stereotypowych postaci: od bezwzględnej, egoistycznej córki bogacza, która zrobi wszystko, by sięgnąć po ubóstwianego mężczyznę, przez niezbyt światłą siostrę głównej bohaterki, która jest typem zakręconej artystki, i narzekającego na swoje obowiązki goryla, który musi uganiać się za synem pani prezydent, aż po skrycie podkochującą się w profesorze studentkę, która zawsze siada w pierwszym rzędzie na wykładzie. Najbardziej jednak można żałować, że twórcy kompletnie zaprzepaścili szansę na wykorzystanie metafilmowego nawiasu romantycznej historii i wpuszczenie między ekranowe wydarzenia większej dawki ironii oraz dystansu. W filmie pojawia się przecież scena, w trakcie której Robert tłumaczy studentom fabularne i narracyjne zasady rządzące klasycznymi komediami romantycznymi. Sadowska i scenarzysta Mariusz Kuczewski  zdradzają w niej świadomość skonwencjonalizowania gatunku, a jednak "Miłość na pierwszą stronę" podąża najbardziej oczywistymi i wytartymi ścieżkami wyznaczonymi kilka dekad temu przez hollywoodzkich twórców. Nie wystarczy parokrotnie zacytować "Notting Hill" i "Casablanki", skopiować legendarnego ujęcia w fontannie ze "Słodkiego, miłego życia (1989)Słodkiego życia" i na krótką chwilę odsłonić sztuczności gatunkowego spektaklu (jak w sekwencji pierwszego spotkania Roberta i Niny), by wyswobodzić film z ram banalnej narracji o kopciuszku i rycerzu na białym koniu. Koniec końców relacja głównych bohaterach zmierza dokładnie tam, gdzie przewidujemy, nie różni się niczym od setek jej filmowych odpowiedniczek i nie budzi większych emocji. Ot, kolejna zakochana para w kinowym uniwersum miłości. 

Ostatni znaczący problem tkwi w nierównym poziomie aktorstwa. O ile na pierwszym planie brylują Olga Bołądź i Piotr Stramowski, których naturalny wdzięk i urok każą od razu sympatyzować z Niną i Robertem, o tyle nie wszyscy członkowie obsady poszli w ich ślady. Szczególnie irytują Ewa Telega i Marek Włodarczyk jako para prezydencka, bo ich gra przypomina występ w nieudolnym sticomie lub staroświeckim kabarecie. Co innego Magdalena Schejbal, Mateusz Damięcki czy Magdalena Koleśnik, którzy wcielając się w słabo napisanych bohaterów, mają bardzo ograniczone pole manewru. Warto wspomnieć zaś o nieznaczących fabularnie, acz wyśmienitych aktorsko epizodach Anny Dymnej i Artura Barcisia, którzy, w przeciwieństwie do drewnianego Tomasza Oświecińskiego, potrafią skraść każdą ekranową minutę. Mimo naprawdę nieoczywistych decyzji castingowych (Bołądź kojarzy się przecież z rolami silnych, niezależnych kobiet) i prób zabawy gatunkową formułą, "Miłość na pierwszą stronę" okazuje się więc pewnym rozczarowaniem. Wierzyłem, że w rękach tak doświadczonej reżyserki jak Sadowska, sentymentalna historia miłosna przemieni się w coś bardziej szlachetnego i wywrotowego. Może następnym razem?
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones